Janusz Aleksandrowicz, członek zarządu Opoczyńskiego Klubu Morsów: powiedz mi Ryszardzie, skąd ten pomysł?
Ryszard Kossak: chciałem aby ten ważny dzień nie był zapamiętany jedynie jako ten, w którym można dłużej pospać (bo przecież nie idziesz do pracy) i nareszcie rozpoczyna leniwy okres nic nierobienia, bo nie po to dane nam było życie, żeby je przespać przed telewizorem (to oczywiście, bez urazy dla nikogo moja koncepcja). Chciałem ten moment mocno zaakcentować tak, aby był katapultą do działań, które od zawsze tliły się w tyle głowy, ale nigdy nie było na nie czasu. Teraz będę miał.
J.A. ale dwuipółtygodniowy samotny spływ kajakowy to chyba spory wysiłek dla prawie że emeryta :) ?
R.K. nie tylko dla emeryta. To 800 km licząc środkiem nurtu rzek, ale tak naprawdę trzeba było dużo nadłożyć, płynąc od brzegu do brzegu aby omijać mielizny i inne przeszkody, np. zatopione drzewa, których w Wiśle od ujścia Pilicy do Warszawy są setki. Rzeki teraz są bardzo płytkie i aby uniknąć prowadzania kajaka na smyczy przez mielizny (niestety wielokrotnie tego nie dało się uniknąć) należało je omijać pływając od brzegu do brzegu. Pilicą było to kilkadziesiąt metrów, natomiast na Wiśle, która też jest płytka robiło się z tego już metrów kilkaset. Tak więc z 800 km zrobiło się tego grubo ponad 1000. Oczywiście, był to potężny wysiłek, ale inspiracją był dla mnie Aleksander Doba, który samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki. Poza tym, uważam że z emeryturą przychodzi ten moment, żeby cieszyć się życiem w sposób szczególny i wyzwań nie tylko nie unikać, ale je przed sobą stawiać tak, aby jeszcze większą mieć satysfakcję z ich realizacji.
J.A. co sprawiło ci największą trudność podczas tej wyprawy?
R.K. Drzewiczka. Zwłaszcza odcinek od Opoczna do Drzewicy. I nie mówię tu o przeszkodach naturalnych, np. zwalonych drzewach, które są integralną częścią kajakarskiej przygody. Ilość stworzonych przez człowieka przeszkód: jazów, betonowych progów itp., ilość tkwiących w niej śmieci, czyni ją najmniej przyjazną kajakarzom rzeką, po której pływałem. Jej brzegi wielokrotnie przerabiane przy pomocy linijki i koparki również nie są tym widokiem, dla którego rozpoczynasz kajakarską wyprawę. Od Drzewicy do Odrzywołu z kolei przytrzymywana w zalewie woda powoduje, że niejednokrotnie częściej kajak za sobą ciągniesz, niż nim płyniesz. Na szczęście w spływie Drzewiczką wsparł mnie w drugim kajaku kolega, Piotrek Jesionek, bez którego musiałbym na większości przeszkód rozładowywać i ponownie załadowywać kajak, a miałem na nim cały swój urlopowy dom: namiot, śpiwór, ubrania, żywność itp.
J.A. gdzie spałeś i gdzie się stołowałeś podczas tej wyprawy?
R.K. nie miałem rozpisanego planu, gdzie będę nocował. Spałem pod namiotem tam, gdzie kondycja, rzeka i pogoda pozwoliły i udało mi się danego dnia dopłynąć oraz go rozbić. Kilkakrotnie były to wysepki, na których drugi namiot już by się nie zmieścił. Wciągałem wtedy kajak jak najbliżej namiotu związując je tak, aby w momencie gdyby wodzie zechciało się go porwać, ten szarpiąc namiot obudziłby mnie. Jadłem natomiast odgrzewane na małej kuchence gazowej gotowe posiłki z folii, puszek, konserwy i zupki chińskie. Tu szału nie było
J.A. czy zdarzyły ci się w czasie wyprawy jakieś zdarzenia niebezpieczne?
R.K. tak, dwa razy zawdzięczałem to pogodzie, raz bezmyślności człowieka, który dużą motorówką, powodując falę, która wlała mi się do kajaka, już na Bałtyku omal mnie nie zatopił. Z pogodą natomiast było tak, że za pierwszym razem, gdy płynąłem Wisłą z obu stron miałem wysokie brzegi, na których nie mogłem wylądować, podczas gdy wiatr spowodował na rzece falę blisko półmetrową, która przelewała się przez kajak. Udało mi się dać zepchnąć przez wiatr pod jeden z brzegów i ponad półtorej godziny siedziałem tam w kajaku jedną ręką trzymając się brzegu, drugą zaś wybierając gąbką z kajaka wodę. Drugim takim zdarzeniem był front burzowy, który dopadł mnie również na Wiśle, na wysokości Tczewa, gdzie również 2 godziny potężnej ulewy i burzy z piorunami przeczekałem siedząc w kajaku i trzymając się wystającego z brzegu korzenia. Tu miałem gdzie wyciągnąć na brzeg swój kajak, jednakże ponieważ były to już Żuławy byłbym wtedy najwyższym punktem w okolicy, co jak wiesz, w czasie burzy nie jest najbezpieczniejsze.
J.A. a zdarzenia które wspominasz najlepiej?
R.K. Oczywiście dopłynięcie do brzegu do plaży Stogi po 40 km machania wiosłami po Bałtyku i zakończenie w ten sposób swojego rejsu, natomiast zdarzeniem, które na zawsze pozostanie w mojej pamięci będzie widok blisko 50 przyjaciół, którzy postanowili przyjechać tam z Opoczna, Wrocławia, Warszawy, Bełchatowa, Łodzi, aby wraz ze mną uczcić ten dzień. Były to wspaniałe, wzruszające chwile. Choćby dla nich było warto.
J.A. Co byś doradził osobom, które chciałyby podjąć się takiego wyzwania?
R.K. Przygotowanie fizyczne. Przede wszystkim. To nie jest weekendowy spływ kajakowy, tylko ciężka, mozolna, codzienna, bez względu na warunki pogodowe harówa. Codziennie będziesz musiał wiosłami zrobić co najmniej odcinek maratonu, wiosłować zmagając się z bólem mięśni i barków, z palącymi nadgarstkami (zwłaszcza rano trudno je przekonać, że jeszcze dadzą radę) i mieć jeszcze w sobie zapas siły i energii, aby w nagłej potrzebie, w jakiejś sytuacji ekstremalnej dać z siebie jeszcze więcej. Musisz też umieć czytać rzekę, czyli przewidzieć mielizny, widzieć zatopione przeszkody nawet jak są pod wodą, widzieć gdzie nurt płynie w drugą stronę (tak, na Wiśle to częste zjawisko). To pozwoli ci zaoszczędzić dużo sił. Jeśli na dodatek chcesz się porwać na to sam, to wiedz, że dwuipółtygodniowe przebywanie ze sobą sam na sam, też jest mega potężnym wyzwaniem. Są ludzie, którzy płacą duże pieniądze, aby bez wygód, jakie oferuje nam współczesny świat spędzić kilka dni w klasztornej celi. I są klasztory, które takie cele udostępniają. I nie wszyscy, którzy się tego podejmują potrafią temu wyzwaniu sprostać. Samotność to tak naprawdę szperanie po pozamykanych do tej pory w głowie szufladkach, ponowne przyglądanie się zeszłym już wydarzeniom z dystansem, bez emocji, widzenie ich zupełnie nieraz inaczej. Potężne wyzwanie.
J.A. Jakie plany na przyszłość?
R.K. Na razie dać rodzinie odpocząć od moich planów :) I zrobić wszystko, aby cały przyszłoroczny sezon od maja do końca września spędzić na Mazurach na swojej żaglówce.
J.A. Dziękuję za wywiad i życzę spełnienia tych marzeń.
R.K. To nie marzenie, to cel. Życie nauczyło mnie, że marzenia rozleniwiają, dorośli ludzie nie marzą, tylko stawiają sobie cele. Do zobaczenia na Mazurach.